top of page

Nie jestem Twoją Walentynką

  • Zdjęcie autora: Wero Zel
    Wero Zel
  • 13 lut 2023
  • 2 minut(y) czytania

Ani niczyją. Ani nigdy nie byłam. Czy będę? Wątpię. Czy chciałabym? Bardzo. Choć nie przyznam się do tego. No dobra, właśnie to zrobiłam, ale nie rozliczajcie mnie z tego, ale przyznajcie, szczerze, tylko przed sobą, bezpiecznie. Kto z Was nigdy, przenigdy, choć przez bardzo krótką chwilę, nie chciał być czyjąś Walentynką? Kto nigdy nie poczuł ukłucia smutku i rozczarowania, gdy kolejny raz w skrzynce pocztowej nie czekała żadna czerwona pocztówka, a w szkolnym plecaku nie pojawiło się podrzucone po kryjomu skromne wyznanie wątpliwej miłości?


ree

Te odczucia towarzyszyły mi każdego roku, przez wiele lat, jakby trwająca zima i przedłużający się brak słońca nie były wystarczającymi powodami, by nie promienieć lutową radością. Kolorowe pocztówki w serduszka i słodkie kotki wysyłane sobie wzajemnie z koleżankami czy kuzynkami były może i także wyrazem siostrzanej miłości, lecz przede wszystkim plastrem na nasze złamane młode serca. Coroczne prezenty w kolorze dzikiej czerwieni, które moja mama praktykowała przez wiele lat, nadal wspominam ze wzruszeniem (i małym rozczarowaniem, że ten czas już minął), i tak jak autentycznie się z nich cieszyłam, a przede wszystkim z intencji w nich się kryjących, to nadal nigdy nie zastąpiły mi poczucia bycia bezgranicznie adorowaną, skrycie celebrowaną, niemożliwie pożądaną.


Wszechobecna narracja o kiczowatości Walentynek, o braku wartości i sensu w tym pogańsko-konsumpcyjno-amerykańskim pseudo święcie tylko wzmacniały poczucie przegranej. Nie dość, że przesyłek brak, to do tego jeszcze doszło poczucie wstydu i winy, że w ogóle czymś tak niepoważnym śmiem się przejmować. Tylko głupiutkie gąski i rozmarzone trzpiotki przywiązują wagę do czegoś tak nieznaczącego, jak wyznawanie uczuć za pomocą czerwonych produktów papierniczych czy kwiatów, co to przecież za chwilę zdechną, jak te miłostki.


W dorosłości lepiej nie było. Ani w kwestii liczby, czy w ogóle posiadania jakichkolwiek adoratorów, ani w kwestii podejścia do całego zamieszania. Przez wiele lat pielęgnowana wzgarda wobec Walentynek, bardziej powierzchowna aniżeli sama idea, płynęła ze mną dalej przez życie, manifestując się pobłażaniem dla wszystkich, co w połowie lutego rezerwują stoliki w tłocznych restauracjach, czy odpalają świece w domu, wymieniając się prezentami ze swoją ponoć lepszą połówką. Szacunek wzbudzały jedynie osoby dzielnie stawiające czoła presji spędzenia tego dnia w towarzystwie i otwarcie gardziły wszystkim, co nie było antywalentynkowe.


Co najbardziej kuriozalne, głębokie przekonanie o słuszności swojej postawy, na bazie której budowałam fałszywe poczucie własnej feministycznej, mocnej, niezłomnej wartości, nie pozwalało mi nawet pomyśleć o tym, że może jednak fajnie pocelebrować, może jednak dobrze czasem być romantyczną, może to nie wstyd nie być w walentynkowej alternatywie, która dawno stała się mainstreamem i krzykiem wielu porzuconych, niechcianych samotnych. Krzykiem, który przez wiele lat cichutko wydobywał się i ze mnie.


ree

Dekady później w końcu stwierdzam otwarcie: TAK! Chcę Walentynek! Chcę pocztówkę, pragnę czekoladek, a bez kwiatów do proszę nawet nie podchodzić, bo uwielbiam ponad wszelką logikę hodowania ich tylko po to, by za chwilę uśmiercić bezdusznie. Tłoczna restauracja dziś jaki mi się jako wspólny obraz wielu miłości, a czerwień staje się moim ulubionym kolorem na ten jeden wieczór.


Walentynkowo, czy zwyczajnie. Z drugą połówką, z rodziną, ze znajomymi, solo. Komercyjnie, czy minimalistycznie, offowo. Jakkolwiek, byleby w zgodzie ze sobą. Tak prawdziwie, a nie tak jak nam się wydaje, że powinniśmy spędzić czternasty dzień lutego.


Tego nam wszystkim życzę.

Wero 💐

Komentarze


werozel.jpeg

Dzięki, że tu jesteś!

  • Instagram
  • Twitter
  • Pinterest
bottom of page