Nareszcie po dobrych świętach
- Wero Zel

- 26 gru 2022
- 4 minut(y) czytania
Kochać święta, a jednocześnie cieszyć się ich końcem. Brzmi jak bardzo mocny, głęboki oksymoron, jednak czy oby na pewno tak jest? Przecież nawet dobro, radość i niekończące się obżarstwo może dosłownie wychodzić bokiem, jeśli nie przede wszystkim właśnie to. Czego to zatem sprawka? Naszej złej woli i społecznego niedostosowania? Wymagań niewspółmiernych z rzeczywistością? Czy może wysiłku, jaki wkładamy w to, by tych parę dni w roku było tak drastycznie innych, aniżeli pozostałe 360-ileś?

Zacznijmy jednak od tego, czym w ogóle są święta. Nie ogólnie, religijnie czy społecznie. Tak dla mnie, osobiście, bo nie tylko cóż więcej mogę wiedzieć na ten temat, lecz także ponieważ nic więcej się nie liczy, jak nasze intymne odczucia dotyczące tego intymnego czasu. I tu już wkraczamy na pierwszy grząski grunt, bo przecież całe życie jest nam tłuczone do głów, że święta to tylko rodzinnie, że na co dzień, ale w święta szczególnie to o sobie myśleć wręcz nie wypada, tylko o innych. Jak to jednak się ma w odniesieniu do od niedawna forsowanej ideologii stawiania na siebie, bycia zdrowo egoistycznym? Nie każdy potrafi odnaleźć taki balans, nie każdy nawet go szuka, często ze strachu przed rodzinnym ostracyzmem czy byciem ocenionym jako po prostu cham i samolub. W końcu jak wiele osób w naszym najbliższym otoczeniu prawdziwie rozumie chęć pobycia w samotności, w oddaleniu, lub w towarzystwie innym niż to spodziewane?
Tutaj muszę przyznać, że szczęśliwie nie mam takiego problemu, lecz nie wiem, czy nie jest to po prostu wynik przemiany, jaka nastąpiła w moim gronie rodzinnym. Owszem, wszyscy byliby najszczęśliwsi (choć może po prostu usatysfakcjonowani zachowaniem status quo), gdybym jednak na święta wróciła do kraju, do miasta rodzinnego. Przez długie jednak lata przyzwyczaiłam swoją mamę, babcie, ciotki i innych, że niekoniecznie moim priorytetem są święta same w sobie, a co za tym idzie, spędzenie ich w gronie rodzinnym. Chyba dobrym i naturalnym usprawiedliwieniem jest posiadanie codziennych dobrych relacji w tymże gronie, których to nie trzeba usilnie podtrzymywać, czy nawet dopiero budować właśnie w tym czasie.
Wracając do istoty świąt, dla mnie to czas nieco na wyrost, nieco męczący, a nieco wyczekany i magiczny. Jako osoba opierająca przeważającą większość swojej codziennej egzystencji na wizualnym aspekcie życia, dzielnie wyczekuję czasu, gdy drobne ciepłe światełka zamrugają do nas spomiędzy gęstych, zdrowych gałązek pięknej zieleni. Do tego trochę złotego brokatu, aksamitnych wstążek oraz niezawodnego tartanu i już, mamy święta jak z bajki. Dlatego rok w rok najbardziej ekscytującą częścią świętowania nie są dla mnie posiłki, za którymi nie przepadam i których robić mi się nie chce, czy spotkania, które nawet poza świętami mnie męczą niemiłosiernie, lecz właśnie dekoracje. Wymyślanie, organizowanie, układanie, cieszenie się efektem. I znów, nie z kimś, nie w grupie, nie żeby mi się ktoś mieszał. Sama, po swojemu, tak jak lubię i uważam, że potrafię całkiem dobrze. Tak, aby wszystkim się podobało, aby poczuli święta, zachwycili się i owszem, także pochwalili, bo to przecież niezaprzeczalnie miłe.
W tym roku święta były dla mnie spełnieniem kompletnym. W domu szczególnie posprzątane nie było, a Wigilia rozpoczęła się spacerem na plażę oraz zakupami. W końcu po co sobie zaprzątać głowę wcześniej, wigilijne zamieszanie jest całkiem przyjemne. Później grzecznie obserwowałam jak ukochany przygotowuje dla nas posiłki, a gdy już były gotowe, wskoczyliśmy w nieco lepsze niż zwykle ciuszki i we trójkę (Roncia, wiadomo), zasiedliśmy do kolacji. Ograniczone, bardzo chciane towarzystwo, światełka, dobre czerwone wino, święty spokój, zero wiadomości, telefon wyciszony. To jest moja wizja świata. Okej, macie mnie, spina też była, ale co to za święta bez ujścia emocji nadbudowanych przez cały rok? Koniec końców będę pamiętać to co dobre, a nie to, co słusznie zapomniane powinno być.

Lecz tak jak miło było, tak się cieszę, że już po wszystkim. Dziś, gdy to piszę, w tzw. drugi dzień świąt, otrzymałam kilka wiadomości wyrażających współczucie, że to dla mnie dzień pracujący. Tylko że dla mnie to idealnie. W biurze spokój, ludzi wszędzie mało, a wolne będę mieć wtedy, gdy mi bardziej pasuje. Ileż w końcu można świętować, by nie przeświętować się na zapas? Jeden prawdziwie wspólny dzień i wieczór to idealna porcja intymności, radości i wyciszenia. Dalej to już dla mnie udawanie, że te dni są w jakikolwiek sposób inne, niż pozostałe w roku. Nie jestem wierząca, nie trzymam się tradycyjnych obchodów, święta rzeczywiście nie znaczą dla mnie więcej, aniżeli cudowne światełka i spokojny wspólny czas w wybranym małym gronie.
Rzeczone małe grono ograniczyłam także internetowo. Nie pokusiłam się o wysyłanie świątecznych życzeń, wiecznie takich samych, mimo że szczerych, to jednak powtarzalnych i trochę bezsensownych. Ja wiem, że ludzie mniej lub bardziej bliscy życzą mi szczęścia i zdrowia (czegóż nam więcej potrzeba, prawdziwie?), tak zakładam, że oni też wiedzą. Nie trzeba się wiecznie bombardować milionem wiadomości, obrazków i, nie daj boże, wierszyków bożonarodzeniowych. Jak to cudownie nie spędzać połowy świąt na odpisywaniu, klikaniu, przesyłaniu. Dlatego, jeśli nie dostaliście ode mnie życzeń, to nie dlatego, że o Was nie myślę, lecz właśnie dlatego, że wolę myśleć, i to serdecznie, a nie spamować i zawracać głowę w czasie, który powinniśmy spędzać w realnym towarzystwie. Swoim, bliskich, psa i kota. Kogo chcemy, gdzie chcemy i jak długo / krótko chcemy — niepotrzebne skreślić.
Odetchnijmy zatem z ulgą, święta nareszcie za nami, możemy znów cieszyć się nieco mniej, za to żyć prawdziwiej. Tylko lampek jeszcze nie zdejmujmy, bo tak pięknie nam migoczą.
Wero ✨








Komentarze