O osiągnięciach, których brak
- Wero Zel

- 18 lis 2022
- 4 minut(y) czytania
Przez wiele lat, gdy pracowałam w różnych korporacjach, najbardziej bałam się pytania: czym się zajmujesz? Każda nowa znajomość, mniej lub bardziej powierzchowna, prędzej niż później skłaniała do zadania tego pytania. Zwykłe, proste, wręcz pospolite. Mnie mroziło, zawstydzało, paraliżowało. I chyba znów jestem w tym punkcie.

Tak powszechne pytanie, które wszyscy zadajemy ze zwykłej, nienacechowanej żadnymi emocjami, ciekawości. Tak bardzo go zawsze unikałam lub po prostu na nie nie odpowiadałam, zmieniając temat. Bo co niby miałam odpowiedzieć? Z podniesioną głową miałam opowiadać o tym, jak całe swoje dnie, miesiące i lata spędzałam w okropnym biurze pełnym plastiku i odrażających wykładzin dywanowych? Miałam opisywać jak odtwórcza i przede wszystkim nic nieznacząca moja praca była? Wreszcie, czy powinnam była do tego dodać opowieść o braku perspektyw, czy pomysłu na inną, lepszą przyszłość, czy może sobie tę część już darować, by ktoś nie pomyślał, że zbyt szczerze odpowiadam?
Gdyby tego było mało, to istniała jeszcze jedna pułapka. Co, jeśli rozmówca zna się z ludźmi z mojej pracy, nie daj boże z szefową (zazwyczaj to były kobiety w mojej "karierze")? Kraków to małe miasto, z ograniczonym rynkiem pracy, więc prędzej czy później koło znajomości się zamyka, a wszelkie informacje krążą w jego obrębie. Można spokojnie mieć kłopoty albo przynajmniej być postrzeganą jako czarna owca, tylko dlatego, że się po prostu nie odnajduje w korporacyjnym świecie. Nie, nie trzeba nienawidzić pracy, miejsca czy ludzi, których jest kilku fajnych i w porządku. Wystarczy po prostu mówić, że to nie jest życie, którego chcemy dla siebie. Do widzenia awansie, bye bye podwyżko, miło było o was marzyć.
Przyszedł jednak taki moment, kiedy po latach zastanawiania się albo po prostu dławienia się brakiem nadziei na odmianę, w końcu załapałam, w końcu odnalazłam. Zawsze uwielbiałam stroje, akcesoria, torebki, buty, biżuterię, z czego wszystko, co nie oznaczało dołowania się w przymierzalni, że znów się nie mieszczę albo wyglądam jak personifikacja śląskiej rolady, wygrywało. Dlatego i ja sama, i kilku dobrze znających mnie ludzi, było zdziwionych, gdy dopiero po trzydziestce odkryłam, że chcę, pragnę, muszę! zająć się wyrobem biżuterii. Alleluja! Mamy to! Świat odzyskał barwy, słońce znów świeciło, a ja czekałam, aż ktoś mnie zapyta o moje zajęcie, bym mogła odpowiedzieć: wytwarzam biżuterię, planuję założenie firmy.

Cztery lata później moja droga zaczęła się wić, niebezpiecznie zbliżając się do granic, których obiecałam sobie, że już nigdy nie przekroczę. Firmy nie ma. Częściowo ze względów zewnętrznych, bo jednak nie jestem wykwalifikowanym jubilerem, a rozpoczęcie działalności wymagającej inwestycji w narzędzia, maszyny, metale i kamienie szlachetne jest poza zasięgiem chyba większości z nas, a pozyskiwanie dofinansowania od państwa to jest osobna historia tutaj. W przerażającej większości jednak, przez swoją dupowatość. Bo przecież miałam czas, by się nauczyć więcej, lub raczej czegokolwiek. Bo przecież mam wsparcie. Bo przecież w końcu przez dużą część mojego życia wiele osób z uporem maniaka powtarzało mi, jak nieprzeciętną osobą jestem. Jak wiele potrafię, jakie mam talenty, jak bardzo jestem zdeterminowana, w ogóle no lepiej być nie może.
Czy uwierzyłam, czy może po prostu starałam się nie zawieść czyichś oczekiwań i nie zburzyć wizerunku, który inni mi stworzyli? Może po prostu chciałam taka być? Nie, poprawka - ja chcę taka być. Lecz nie jestem. Jestem leniwa, prokrastynację to moje drugie imię, nie mam motywacji, jestem niecierpliwa, mało wytrwała, roszczeniowa. Do tego zabija mnie ogromna taryfa ulgowa, jaką mam dla siebie. W końcu łatwiej sobie wytłumaczyć, że to nie jest lenistwo czy nieróbstwo, tylko to moja depresja nie pozwala mi wyrwać się z pętli myślenia o tym, jak bardzo bym chciała działać, ale nie mogę, choć chcę, choć jednak czasem potrafię, ale też nie chcę, ale nie dlatego, że nie, tylko dlatego, że nie mogę. I tak ciągle, i tak w kółko. Efekt? Żaden. Dosłownie, ŻADEN. Prócz oczywiście wyrzutów sumienia, które później usprawiedliwiam, by następnie znów złościć się na siebie i za ich usprawiedliwianie, i za ich wywołanie...
Dziś piszę ten tekst, niejako w ramach pokonania własnego nieróbstwa, by przestać głaskać się po głowie, by przyznać się do tego, jak jest. Przed Wami, a tym samym prawdziwie przede mną. Bez mydlenia oczu, bez taryfy ulgowej. A jest źle. Żałośnie wręcz. Jest mi wstyd, czuję się zdeprymowana, beznadziejna, bez szans na zmianę.
Fakty, na których opieram swoją ocenę rzeczywistości dla kogoś? Proszę bardzo. W ten weekend rozpoczęłam poszukiwania pracy we Francji, ze względów oczywistych, tj. zarobkowych, ale także administracyjnych - masz pracę, jest łatwiej z wieloma rzeczami. CV wysłałam w niedzielę, w poniedziałek dostałam jedną odpowiedź od pośrednika, który przeprowadził rozmowę wstępną. Przekazali moją kandydaturę firmie, która dzień później zaprosiła mnie na rozmowę w środę do południa. Dwie godziny po spotkaniu zadzwoniła pani z agencji pośredniczącej, że praca jest moja.
Na pierwszy rzut oka to historia mini sukcesu. Pierwszy raz w życiu szukałam pracy za granicą, pierwszy raz byłam na rozmowie o pracę po francusku. Pracy szukałam cały jeden dzień, a więc wiele trudu mi to nie zajęło. Pracować będę w miłym fajnym biurze z widokiem na morze, w części stoczniowej portu La Ciotat, czyli dokładnie tam, gdzie od początku pobytu tutaj mówiłam, że mogłabym ewentualnie pracować. Super ludzie, bardzo mili, praca taka no sobie spoko - ot fakturowanie wszystkiego, co związane z naprawą ekskluzywnych jachtów. Czad.
Jednak spójrzmy na to z mojej perspektywy. Mam 36 lat, znów zaczynam od nowa, od zera, od stanowiska niskiego. Znów będę dla kogoś pracować, znów nie będę zarządzać swoim czasem w pełni. Wszyscy mi gratulują, cieszą się ze mną (bo to nie tak, że nie doceniam), mówią mi nawet, że powinnam być z siebie dumna. Lecz jak mam być dumna z czegoś, czego nigdy nie miałam na liście swoich wymarzonych osiągnięć? Jak mam być dumna z tego, że moja droga nawraca? Nie mogę być, nie jestem i nie będę.

Mogę jednak pogodzić się z tym stanem rzeczy, docenić siebie tam, gdzie na to zasługuję, i skupić się jeszcze bardziej na tym, co rzeczywiście chcę osiągnąć. Bo tak, poza nową pracą w biurze oraz pisaniem tekstów na zlecenie, nadal nie tylko marzę o swojej działalności, ale podejmuję kroki w tym kierunku. Powoli, jeden za drugim. W moim, tragicznym, ale moim i dla mnie do udźwignięcia tempie. O tym więcej innym razem, bo czego nigdy nie robię, to nie zapeszam, gdy mi zależy. Oj nie.
Pozostaje mi prosić Was o trzymanie za mnie kciuków, by w końcu sprostać Waszym i moim oczekiwaniom wobec mojej osoby. Przepraszam, za lata stagnacji i oszukiwania. Zadośćuczyniłam powyższym wyznaniem grzechów. Teraz czas na pokutę, która będzie wymagająca, ale wiem, że da mi satysfakcję, niezależnie od rezultatów. A będę usatysfakcjonowana tylko, gdy przestanę siebie oszukiwać i tłumaczyć, a zacznę prawdziwie wymagać i te wymagania spełniać.
Wero ✨








Komentarze